Liceum Ogólnokształcące nr 1 TPD w Chorzowie w latach 1950-1958
  7. Ostatnie 20 lat
 

“TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ”         Piątek, 29 sierpnia 2003, Nr 201 (1697) 

  

 

 

W przededniu 23. rocznicy Sierpnia '80 i powstania ruchu społecznego "Solidarność" nasuwają się pytania: czym dla nas, pokolenia dzisiejszych 40- i 50-latków, była "Solidarność", w jaki sposób uczestniczyliśmy w tych wydarzeniach, jakie nadzieje wiązaliśmy ze zmianami, co z nich zostało zrealizowane?
"Solidarność" lat 80. to nie tylko pierwszy niezależny związek zawodowy w PRL-u, ale przede wszystkim ruch społeczny jednoczący nas w obliczu nadchodzących nadziei: odsunięcia komunistów od władzy w Polsce, uwolnienia Ojczyzny od zależności sowieckiej, demokratyzacji życia publicznego i społecznego oraz naprawy gospodarki.


Czas nadziei
Pozostały w pamięci obrazy z tamtych lat: krzątanina związana z odebraniem dyplomu na uczelni po ukończeniu studiów, powódź wdzierająca się prawie na ulice Rzeszowa. I niepokój: jak skończy się strajk w Gdańsku? Wreszcie radosna wiadomość: Lech Wałęsa z wizerunkiem Matki Bożej na piersi ogłasza podpisanie porozumień. Ulga, a zaraz potem pomoc panu Antoniemu Kopaczewskiemu koordynującemu powstające struktury: w WSK, Zelmerze, Polfie, Kruszgeo w opracowywaniu statutów pierwszego niezależnego związku zawodowego "Solidarność".
Podejmuję pierwszą pracę zawodową w Rzeszowie. Chcę tu pozostać, aby włączyć się w niezwykłe dzieło odnowy Ojczyzny.
Jeszcze tkwi mi w pamięci spotkanie z Lechem Wałęsą spontanicznie witanym przez tłumy mieszkańców Rzeszowa i okolic w lutym 1981 roku, w 30-stopniowym mrozie, na placu przed filharmonią. Nikomu nie przyszło nawet na myśl, że przewodniczący będzie potem widział potrzebę wspierania "lewej nogi".
Pamiętam liczne spotkania i dyskusje wieczorne w parafiach rzeszowskich. Ktoś rzucił pomysł, że trzeba założyć w Rzeszowie Klub Inteligencji Katolickiej. W lutym 1981 roku zgłaszam razem z innymi członkami zarządu wniosek o rejestrację w Wydziale ds. Wyznań Urzędu Wojewódzkiego. Zadawali nam liczne pytania: po co nowa organizacja? Są przecież inne ruchy katolickie i do nich możemy się włączyć - przekonywali usilnie. Odpieraliśmy wszystkie ich argumenty i wreszcie po kilku miesiącach - decyzja pozytywna.
Po entuzjazmie przychodzą chwile zwątpienia i załamania: zamach na Ojca Świętego, śmierć Prymasa Tysiąclecia. Dopiero dzisiaj rozumiem postawę księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego w tamtych latach: wielkie zatroskanie, zamyślenie i dający się odczuć lekki dystans. Jak gdyby przewidywał, że sprawy potoczą się w kierunku niewłaściwym dla Narodu Polskiego. Prawdopodobnie, mimo ciężkiej choroby, już wtedy wiedział, kto dąży do objęcia kierownictwa w "Solidarności".
Latem 1981 r. rodzina wymaga powrotu do rodzinnego Lubaczowa. Podejmuję pracę w lokalnym przedsiębiorstwie, w którym działa "Solidarność". Wstępuję do związku, który ma już swoje struktury miejskie i zakładowe.
13 grudnia 1981 r. zdawało się, że wszystko runęło. W niedzielę rano nie mogę połączyć się telefonicznie z Rzeszowem. W pośpiechu, w dobrej skrytce na podwórzu chowam dwie walizki książek i czasopism z drugiego obiegu. Trochę się boję. Po Mszy Świętej dowiaduję się, że w mieście są aresztowania. W Lubaczowie w nocy z domów i zakładów pracy siłą zabrano w nieznane kilku działaczy "Solidarności".
W moim przedsiębiorstwie dyrektor w poniedziałek rano informuje, że nikomu z pracowników nie grozi internowanie, ale równocześnie powiadamia, że nie istnieje już związek zawodowy "Solidarność". Okazuje się, że kilku pracowników zostało przymusowo wcielonych do ZOMO. Już w marcu 1982 r. dyrektor ogłasza, że wszyscy pracownicy muszą podpisać deklarację przynależności do związku branżowego, gdyż tylko on jest legalny i właściwie reprezentuje interesy pracowników. Nie podpisuję tej deklaracji. Po pewnym czasie zmieniam pracę. Przyszedł też wtedy czas na dopełnienie życia osobistego: staję się żoną, a wkrótce matką.
Wracam do życia zawodowego w wolnej, jak mi się wtedy zdawało, Polsce. Pierwsze rozczarowanie: co sprytniejsi obejmują stanowiska państwowe i załatwiają sobie i członkom swoich rodzin stołki dyrektorskie. Ci, którzy oddolnie angażowali się w przemianę życia społecznego w Polsce, o ile nie stracili pracy, są nauczycielami, urzędnikami niższego szczebla lub wyjechali za granicę.
Ostatnia moja nadzieja na odbudowę państwa i realizowanie przez rządzących polskiej racji stanu prysła po zawarciu przez AWS w 1997 r. koalicji z UW.
Stracone złudzenia
Dzisiaj możemy cieszyć się wolnością w życiu społecznym i politycznym: odbudowana została samorządność, mogą powstawać partie polityczne, stowarzyszenia, niezależne organizacje, prywatne firmy gospodarcze.
Czy jednak rzeczywiście mamy wolność, skoro stopień bezrobocia jest tak duży, a uprawnienia socjalne dla nieposiadających żadnych źródeł utrzymania prawie żadne, zwłaszcza po pozbawieniu przez obecny rząd najuboższych wszelkich zasiłków? Ludzie, którzy nie mają możliwości zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych, nigdy nie będą się angażować w życie społeczne, choć stworzone są ku temu prawne możliwości. Również pracujący nie mogą wyrażać otwarcie swoich poglądów w obawie przed utratą pracy, a tym samym przed skazaniem siebie i rodziny na los nędzarzy.
A przecież wspierając solidarnościowy ruch społeczny w latach 80., sądziliśmy, że walczymy o godny i dostatni byt dla każdego Polaka.
Powszechnie mówi się, że komuniści po negocjacjach przy Okrągłym Stole pokojowo oddali władzę w Polsce. Stało się tak tylko pozornie. Ludzie związani z PZPR, wzbogaciwszy się w okresie PRL-u, na początku lat 90. jako pierwsi zakładali prywatne firmy, stając się właścicielami nieruchomości i sklepów. Silna pozycja w biznesie ułatwiała im oddziaływanie na kolejne rządy, zarówno lewicowe, jak i tzw. prawicowe. W rzeczywistości więc komuniści nigdy nie oddali władzy w Polsce!
Gdy runął mur berliński, a w Polsce został powołany rząd Tadeusza Mazowieckiego, wielu z nas myślało, że oto nadeszła upragniona wolność, że tak jak w dwudziestoleciu międzywojennym politycy za najwyższą swą powinność uznają pracę dla Narodu i państwa. W rzeczywistości zaś patrioci wypierani są konsekwentnie z każdego przyczółka życia politycznego i społecznego. Wszechobecne media hałaśliwie udowadniają Polakom, że nic nie potrafią, są gorsi od innych narodów, niezdolni do samodzielnych rządów, nie do nich należy ziemia, na której mieszkają. Niektóre czasopisma i programy wręcz fałszują historię II wojny światowej, przypisując Polakom udział w zbrodniach popełnianych przez hitlerowców.
Angażując się w latach 1980-1981 w wielki zryw narodowy o nazwie "Solidarność" byliśmy przekonani, że po zwycięstwie życie narodowe będzie się zmieniało na lepsze. Dzisiaj, po 23 latach, już wiemy, że w "Solidarności" od początku jej powstania nurt patriotyczno-narodowy, reprezentujący polską rację stanu, był ciągle i skutecznie odsuwany na boczny tor przez grupę doradców o poglądach liberalnych. Frakcja ta systematycznie realizowała cele inne niż nasze marzenia i nadzieje. W rezultacie nurt patriotyczno-narodowy, który, jak sądziliśmy na dole, wspieramy, angażując się w "Solidarność", a później w ugrupowania i partie tworzące AWS, nigdy jeszcze w Polsce nie uzyskał znaczącego wpływu, nawet wtedy gdy władzę sprawowała tzw. prawica. Szczególnie boli, że tak wielu ludzi nas zawiodło. Zabiegali o nasze poparcie, a nie chodziło im wcale o Polskę, realizowali własne ambicje, kariery, otaczali się nieuczciwie zdobytymi dobrami materialnymi.
Chcielibyśmy wierzyć, że obecnie właściwy dla Polski program i kierunek przejęła Liga Polskich Rodzin. Jednakże daje się zauważyć, że niektórzy liderzy tej partii, nie rozumiejąc historii ostatnich 20 lat, nie widzą korzeni swego ugrupowania w nurcie patriotyczno-narodowym "Solidarności". A przecież wielu z nich było w strukturach związku zawodowego "Solidarność", a potem RS AWS, ZChN. Jeszcze bardziej bolesne jest to, że wielu z nich popadło w konflikt z macierzystymi strukturami, gdyż nie dano im stanowisk, o które zabiegali, i teraz uważają, że LPR zrealizuje ich dążenia do kariery. Zdarza się, że ambicja tych osób dyskretnie pompowana jest przez siły liberalne i lewicowe, które w rozbiciu prawicy upatrują drogę dla swego zwycięstwa.
Angażując się w latach 80. w "Solidarność", byliśmy przekonani, że walczymy o takie struktury państwa polskiego i instytucje, w których Bóg, zasady chrześcijańskie i prawa katolików będą zasadami naczelnymi.
Dziś mogę stwierdzić, że wiele tych marzeń i nadziei nie zostało zrealizowanych. Przed nami długa droga pracy i walki. W szeregach dążących do odnowy jest miejsce i zadanie dla każdego, kto za wartości najwyższe uznaje Boga i dobro Ojczyzny.
Marta Fircowicz Mazurek








Dodano 16.01.2009.

DZIŚ  (Nr 12, grudzień 2008)
Był to chyba najlepszy lewicowy miesięcznik społeczno-polityczny, Redaktor i właściciel M.F. Rakowski.

 

ANDRZEJ WASILEWSKI
Seanse nienawiści
Przepastne podziały moralne * Patologiczna kasta polityczna * Rozliczeniowy spektakl * Szkody dla państwa

 


W specyficznych realiach, w jakich dokonywały się w Polsce przemiany, żadne wyraziste podziały moralne nie mogły się wyklarować. Ludzie ideowi i koniunkturaliści występowali po obu stronach i każda ze stron miała swoich twardogłowych, porażających tępym fanatyzmem. Granice między stronami konfliktu były płynne, a przepływy w zależności od nastrojów społecznych odbywały się w obu kierunkach. Spora część „solidarnościowych” elit składała się z wczorajszych faworytów reżimu, wykazujących po zmianie ubarwienia te same lizusowskie cechy.
Byłoby z wielkim pożytkiem dla kraju, gdyby warstwa przywódcza mogła powstać z najbardziej wartościowych ludzi obu obozów, ale zwycięzcy chcieli swoje zwycięstwo konsumować sami i po to wprowadzili natychmiast przepastne podziały moralne, by zohydzić wyborcom ewentualnych konkurentów do władzy. Tak pojawiła się w nowomowie obozu frazeologia „zbrodniczego systemu” i „bezwzględnych oprawców”, zaś po drugiej stronie „bohaterów”, „męczenników”, „działaczy niepodległościowego podziemia”.
Cały impet urządzanych przez obóz prawicy jazgotliwych kampanii oczyszczania życia, zwalczania korupcji, wyciągania struktur państwowych z kryzysu,sprowadzał się do wbijania świadomości zbiorowej dychotomicznego podziału na moralnych „naszych” i nikczemnych „onych”. Terroryzujący frazes uniemożliwiał prowadzenie rzeczowych debat o sprawach państwa, forsując w każdej sprawie ze ślepym zapamiętaniem politykę urojeniową, narzucał obywatelom uwłaczający przymus zaprzeczania ciągłości polskiego państwa i dokonywania niegodnych łamańców na własnych biografiach, a wszystko to powodowało, że Polacy przestawali wierzyć sobie, swojemu państwu, wartościom i patriotycznym formacjom.
Panowanie obozu, sławiącego się wartościami i misją etycznego przewodnika narodu, wytwarzało wypłukane z obywatelskiej etyki stosunki publiczne oraz zbiorowość ogarniętą poczuciem uchodzenia z Polski moralnych sił i państwowego rozumu. Wszyscy czuli, że w państwie niedobrze się dzieje, ale dyktujący publiczne aksjomaty obóz nie dopuszczał do obciążania się jakąkolwiek winą, a spotkawszy się z krytyczną opinią, miażdżył ją swą aksjomatyczną wyższością moralną. Aksjomatyczna charyzma zwycięzców paraliżowała możliwość diagnozowania moralnego zła, wnoszonego przez ludzi obozu, wyjmowała ich spod normalnej oceny, generując w ten sposób anormalną rzeczywistość publiczną, w której wartościowanie negatywnych zjawisk przez zwycięską formację uległy zawieszeniu, jeśli nie przekręceniu na zjawiska dodatnie.
Poczynania uważane w przypadku innych za naganne, nie przyzwoite, niedopuszczalne, moralnie odstręczające, nie trzymające umysłowych standardów, stawały się w przypadku ludzi własnego obozu poczynaniami moralnie nieskazitelnymi, poczętymi z ducha najlepiej pojętej służby dla kraju.
Nikt nie wyszedł cało z tych konfrontacyjnych dekad, sondaże opinii odnotowały alarmujący zanik autorytetów publicznych. Jedne były niszczone z zajadłą premedytacją, drugie deklasowały się i degradowały same niegodnym współuczestnictwem w zajadłym niszczeniu i w sumie dekady pozostawiały po sobie jedynie zgliszcza wartości zbiorowych. W kolejne stulecie społeczeństwo wchodziło bez żadnych osobowości większego formatu, co stawiało w kłopotliwym świetle „solidarnościowych” zwiastunów odrodzenia narodowego.

Obelżywy język i kalumniatorskie metody zaczęły brutalizować polskie życie publiczne od pierwszych dni panowania postsolidarnościowego obozu, ale dopóki kierowane były przeciwko „komunie”, panujące opiniotwórstwo nie dostrzegało w tej brutalizacji niczego zdrożnego. Lament nad upadkiem dobrych obyczajów podniósł się dopiero wtedy, gdy inwektywy i dyfamacje, swobodnie przećwiczone na grzbietach lewicy, zaczęły służyć wzajemnemu wykańczaniu rywalizujących odłamów zwycięskiego obozu.
Apele o powściąganiu obelżywych napaści nie odnosiły jednak większego skutku, ponieważ ludzie tego obozu nie umieli już uwiarygodniać swych moralnych tytułów do władzy inaczej, jak brutalnym zniesławianiem przeciwników. Nie było dotąd w polskim życiu okresu równie zakażonego gorączką zniesławiania, jak dekady uzdrowicielskiej kuracji. Uzdrowicielstwo, polegające na wdeptywaniu w ziemie ludzi PRL, usankcjonowało język paszkwilanctwa i przerodziło się w powszechne szkalowanie.
Z połączenia moralizatorstwa i obelżywości zrodził się specyficzny styl tych dekad, wiążący w jedną etyczną wspólnotę wytwornych liberałów i fundamentalistów twardego jądra prawicy, świętobliwych hierarchów Kościoła i zadymiarzy z młodzieży wszechpolskiej, luminarzy uduchowionej inteligencji humanistycznej i pospolitych siepaczy z branży dziennikarskiej. Wszystkich charakteryzowała ta sama gotowość do oczerniania ludzi innego obozu z niezachwianym poczuciem reprezentowania wzorowej przyzwoitości.
Styl ten wymykał się identyfikacji moralnej, był bowiem jednocześnie rozsadnikiem niegodziwych stosunków i autorytatywnym normodawcą obowiązujących wartości. Tak tworzył się chory klimat publiczny, w którym kalumnie, obelgi, niskie insynuacje nie spotykały się z należna odprawą.
Rzetelność w polityce nie potrzebuje inwektyw, legitymuje się dokonaniami. Jeśli w ciągu kilkunastu lat panujący obóz nie tylko nie ustatkował swojej mowy, ale dochodził do coraz gwałtowniejszych i mniej obyczajnych form inwektywnego języka, jeśli w całej swojej artykulacji publicznej koncentrował się na podżegających wezwaniach, oznacza to, że jego kariera polityczna oparta została na szalbierczych podstawach.

Na tym chronionym statusie wyhodowała się w postsolidarnościowym państwie patologiczna kasta polityczna, przyprawiająca kraj o ciężkie schorzenia, lecz nie podlegająca rozliczeniom, automatycznie uwalniana od wszelkich podejrzeń mocą odnowicielskich wartości, które rzekomo uosabiała. Patologie nowej siły przewodniej rozwijały się tym szybciej i bujniej, im ostrzej zaznaczała swój specjalny status formacji uzdrowicielskiej.
Patologizacja formacji postępowała krok w krok za jej walką o utrzymanie pozycji jedynej moralnie prawomocnej siły odnowy, gdyż wizerunku tego nie dało się narzucić inaczej, jak przez uporczywe i nie przebierające w środkach poniżanie innych. Przemożna chęć zachowania na trwałe statusu moralnego pogromcy, miażdżącego bez trudu konkurentów do władzy, rodziła nieustającą potrzebę odzierania rywali z dobrego imienia, wpychała życie publiczne w piekło pomówień.
Obóz postsolidarnościowy nie poddawał poprzedników rzetelnym ocenom, poddawał ich upadlającej obróbce, tak, by na nikczemnym tle wyraźniej uwydatnić swą moralną wielkość. Ponieważ zaś nie wytworzył w swoich szeregach naprawdę wielkiego formatu moralnego, o rzeczywiście porywających walorach obywatelskich, dorabiał sobie brakującą wielkość nieograniczonym monstrualizowaniem swoich konkurentów. Nie mogli powiedzieć jednego słowa na swoją obronę, nie wolno im było mieć dobrej woli, zasług, racji, argumentów, musieli zostać sprowadzeni do najohydniejszego poziomu, aby zwycięska formacja mogła nadrobić rzucający się w oczy deficyt wielkości.
To tłumaczy, dlaczego upływ czasu nie tylko nie łagodził gorączki oskarżycielskiej, ale przeciwnie, potęgował w szeregach formacji potrzebę ostracyzmów i potępień. Dziwaczny przebieg „solidarnościowego” przełomu, który zaczął się zawarciem kompromisowej ugody, a potem nieprzerwanie obrastał w zajadłości, ostracyzmy i brutalne kampanie eliminowania przeciwników, wynikał z blagierstwa przedstawianych społeczeństwu miraży i nieuchronnej kompromitacji po przejęciu władzy.
Wzbierającą w społeczeństwie gorycz zawodu trzeba było odsunąć jak najdalej od siebie, podsuwając demoniczny wizerunek winnych za wszystko i stąd stale zaostrzająca się wraz z narastaniem społecznej desperacji demonizacja przeszłości. Zohydzana bezgranicznie przeszłość była w istocie rzeczy ostatnią deską ratunku dla skompromitowanego obozu i dlatego wczepiał się on w procesy rozliczeniowe, w lustracje i dekomunizacje, stokrotnie wyolbrzymiane kombatanckie heroizmy i martyrologie jak w koło ratunkowe swych karier.
Rozliczeniowy spektakl włączony został na stałe w postsolidarnościowe państwo nie tyle z powodu namiętnego łaknięcia oczyszczeń moralnych, ile z powodu namiętnej zachłanności na panowanie, sprawowane łatwo, prosto i przyjemnie z pomocą rozliczeniowych szantażów. Wmontowane na trwałe w mechanizm państwowy szantaże te degenerowały państwo, zastępowały kompetencje kombatanckim swojactwem. Uchylały wobec „swoich” reżimy kontrolne, a wobec „obcych” wszelkie moralne granice mściwego kalumniatorstwa i, co najgorsze, umożliwiały wprowadzanie deprawujących stosunków pod hasłem przywracania państwu moralnych podstaw.
Powodowało to kompletne rozkojarzenie świadomości społeczeństwa, nie mogącego pojąć, jak to się dzieje, że kierując się wskazaniami najdonioślejszej wykładni moralnej, sprowadza na siebie nieszczęścia coraz bardziej paranoicznych ekip rządzących, najmniej nadających się co rządzenia państwem.
Specjalną rolę w budowaniu moralnych przewag obozu odgrywało inkryminowanie i wyszydzanie PRL, osądzanej zawsze z jak najgorszą wolą, ignorującą wyjątkowo trudne warunki startu z najstraszniejszych w Europie spustoszeń wojennych, w oderwaniu od ewolucji reżimu, uhonorowanej nazwą „najweselszego baraku” w całym socjalistycznym obozie.
Analogiczne totalne zohydzanie poprzedniego państwa uprawiane było w PRL w latach stalinizmu, ale trwało to lat niespełna dziesięć i zostało zaniechane wraz z odrzuceniem systemu nachalnej indoktrynacji. Po roku 1956 w publikacjach o II RP przeważał już rzeczowy obiektywizm. Tymczasem w chlubiącej się pluralizmem Polsce obowiązkowe szkalowanie poprzedników trwa już dwukrotnie dłużej i nic nie zapowiada przerwania praktyk kłamliwej indoktrynacji. Obóz uporczywie trzyma się procedur szczucia i szkalowania, instynktownie czując, że bez nich utraciłby całą swą moralną przewagę.
Historia PRL miała karty ciemne, przypadłości godne potępienia, rozdziały budzące odrazę, wszystko to jednak nie dawało podstawy do kreślenia obrazu totalitarnego horroru i zbrodniczej państwowości, jaki z ogromnym nakładem złej woli kreślą zwycięzcy. Z zaciekłą determinacją zacierają różnice pomiędzy rzeczywistością PRL-owską a sowiecką, pomiędzy dekadą stalinizmu a późniejszymi latami, by móc wepchnąć PRL w jedną pojęciową zbitkę z łagrami, wywózkami, terrorem, Katyniem. Tragiczne akty naszego wewnętrznego dramatu przerabiają ze złą wolą na zaplanowane zbrodnie, by upodobnić je do stalinowskich praktyk.
Wyjęcie pół wieku polskiego życia spod prawa do rzeczowej oceny i dopuszczenie do szerszej opinii wyłącznie ocen szkalujących, wypacza coś znacznie więcej niż tylko obraz PRL - wypacza w ogóle demokratyczny charakter wprowadzanego systemu, zaszczepiając mu od samego początku orwellowski podział na równych i równiejszych. Równiejsi, czyli jedynie uprawnieni do publicznych prestiżów i karier, musieli, pod groźbą strącenia w niebyt, systematycznie, solennie i przy każdej okazji dawać wyraz obrzydzeniu do obalonego reżimu. Nie wywiązujących się z tej powinności, opieszałych, czy wręcz opornych, niewidzialna ręka wymiatała z ekranów telewizyjnych, sprzed mikrofonów radia, ze szpalt wielkonakładowych gazet niby najbardziej bezwzględny urząd cenzorski.
Notorycznie dochodziło do żenująco małostkowych sytuacji. Np. organicznie związana z autorstwem Romana Bratnego nazwa „Kolumbowie” była wprawdzie często używana, bo bez niej trudno było się obejść, ale zawsze z pominięciem nazwiska autora. Niedawni szermierze walki o nieocenzurowane słowo zamienili się po przejęciu władzy w mściwych cenzorów, pilnujących, by wśród prestiżowych nazwisk kultury znajdowali się wyłącznie autorzy przez nich koncesjonowani.
PRL musiała pozostawać „czarną dziurą”, „okupacyjną nocą”, „zbrodniczym reżimem”, jej kadry musiały być zbieraniną mniej lub bardziej odrażających zdrajców i przestępców, ponieważ bez tych miażdżących inwektyw kariery ludzi obozu traciły cały swój rozpęd i więdły. Absurdalna hiperbolizacja oskarżeń wynikała nie tylko z zapiekłych urazów, lecz także z nienaturalnie wybujałych karier, które bez ciągłego pobudzania konfrontacyjnej złości nie mogłyby się utrzymać.
Niesłabnąca popularność Gierka, czy nie zmniejszające się poparcie dla Jaruzelskiego, pretorianie nowej władzy odczuwali jako bezpośrednie zagrożenie dla siebie, dla swych karier, prestiżów, przewag i przywilejów i dla zażegnania niepokoju mnożyli seanse nienawiści do PRL. Ale bardziej niż zaszczuwanym seanse te szkodziły zaszczuwającym, więziły ich bowiem w stereotypowym myśleniu, w bezkrytycyzmie wobec własnych zakłamań.
Wychowany na nienawiści „solidarnościowy” Polak nie potrafił wyciągnąć wniosku z nauki, że niepodległość nie podbudowana siłą gospodarczą niewiele znaczy i dlatego chętnie egzaltował się patriotyczna deklamacją, lecz nie dostrzegał patriotyzmu w dokonaniach materialnych. Nigdy nie zadał sobie trudu by porachować, że w ciągu niespełna piętnastu lat pogardzanej PRL przybyło Polsce legnickie zagłębie miedziowe, fabryka samochodów małolitrażowych, bełchatowsko-koninskie kopalnie odkrywkowe z wielkimi elektrowniami, kilkanaście nowoczesnych kopalń węgla, rafineria Płock, rafineria Gdańsk, Port Północny (zwany dziś naftoportem), huta Katowice, przynosząca dziś miliardowe zyski hinduskim właścicielom, liczne cementownie z nowoczesną cementownią Górażdże na czele, uznaną dziś za perłę niemieckiego przemysłu cementowego itd., itp.
Pastwiący się nad PRL spece z „solidarnościowego” „Ministerstwa Prawdy” nie mogą już bardziej zaszkodzić komunie, wyrządzają natomiast niepowetowane szkody przytomności umysłowej obywateli III RP. Wpajają im bowiem pogardliwy stosunek do wytworzonego w półwieczu majątku produkcyjnego, znieczulają na trwonienie potencjałów kraju i w konsekwencji oduczają trzeźwego kalkulowania w skali interesów narodowych.

Seanse nienawiści, kreujące obraz przestępczego państwa sprzedajnych odszczepieńców, można nazwać typowym repertuarem, przygotowującym klimat dla działalności kalumniatorskiej wyższego rzędu, polegającej na organizowaniu prowokacji. Przykładem działalności tego rodzaju było, szyte grubymi nićmi, oskarżenie o szpiegostwo premiera państwa, które nie wiadomo czym by się skończyło, gdyby nie wyjątkowo nieudolne spreparowanie afery. Jedyne co przy tej okazji zostało udowodnione, udowodniło się niejako samo, to mianowicie, że pogrążona w szaleństwach szkalowania prawica nie zawaha się zaszargać nawet dobrego imienia państwa.
Niemająca końca, wielofazowa operacja lustracyjna wielokrotnie udowodniła tę skłonność prawicy do kalumniatorskiej prowokacji. Przy czystych intencjach i praworządnym usposobieniu lustracja powinna pozostać sprawą pomiędzy organami państwa a obywatelem i ograniczyć się do przypadków precyzyjnie zdefiniowanych, niewątpliwych, świadczących o potajemnym szkodzeniu obywatelom.
Ale prawicy, przeciwnie, zależało na tym, by lustracja była niekończącym się i bulwersującym spektaklem publicznym o niejasnych kryteriach i łatwym do manipulacji. Toteż ustawy i procedury, jakie uchwaliła, pozwalały jej oszkalować kogo zechce, nie dając możliwości prawdziwej obrony, i kogo zechce rozgrzeszyć, ukrywając dostęp do prawdziwych faktów. W te ciemne machinacje wciągnięty został system prawny i już za rządów AWS państwo stanęło na krawędzi moralnej samozagłady, gdy sfałszowanymi dowodami usiłowano nie dopuścić do powtórnej prezydentury Kwaśniewskiego.
Nic nie mogło wyrządzić państwu większej szkody, niż przewrotna ustawa lustracyjna, przywracająca w majestacie prawa najgorsze praktyki przeszłości pod hasłem oczyszczenia życia publicznego ze złej spuścizny. Z tym instrumentem władzy w ręku ekipa, rządząca metodami szajki, mogła zalewać kraj bezecną praktyką, chlubiąc się uzdrowicielstwem moralnym. Ciągnąca się za Polakami niesława plemienia, nie potrafiącego uszanować własnej godności państwowej, zaczęła w świecie odżywać za sprawą wyczynów ekipy AWS.
Działalność tej ekipy przekształciła pozytywne wartości zbiorowe w ich przeciwieństwa, używając emocji patriotycznych do działań szkodliwych dla kraju, a emocji moralnych do pogłębienia deprawacji publicznej. Kłamstwa wpajane były w imię odkłamywania, łajdactwo robiło kariery na hasłach odnowy moralnej, wilcze prawa zaprowadzano pod szyldem przywracania godności ludzkiej. Największe spustoszenia wynikły z tego, że zło szerzone w imię pryncypialnych wartości jest mniej rozpoznawalne i przenika łatwiej. Rzeczywistość staje się coraz bardziej odrażająca, ale porażony system zbiorowych odruchów moralnych nie umie się już przed nią bronić.
Wydawało się, że po wyczynach lat AWS-owskich lustracyjna paranoja sięgnęła dna i nie mogła obsunąć się niżej. Lecz szybko okazało się, że nie ma takiego zła, którego nie można by uczynić jeszcze gorszym, ani niepoczytalnej prawicowej partii, której nie można by wymienić na bardziej awanturniczą. PiS był w końcu niczym innym, jak bardziej zwyrodniałym klonem AWS, zamieniającym lustratorską paranoję w czyste chuligaństwo, ogłoszone na domiar wszystkiego ramieniem „rewolucji moralnej”, budującej oczyszczony wreszcie z obcych miazmatów gmach IV RP.
Znowelizowana głosami prawicowej większości ustawa lustracyjna objęła blisko milion osób, wystawionych odtąd na medialne lincze na podstawie byle jakich poszlak. Gdyby Trybunał Konstytucyjny nie przerwał w pewnej chwili tego chuligańskiego szaleństwa, państwo pogrążyło by się w totalnym chaosie.
Najbardziej zwyrodniały klon obozu nadwyrężył awanturnictwem wytrzymałość społeczeństwa i został przez nie odsunięty od władzy. Przy tej okazji zdyskredytował się inwektywny język, którym dotąd posługiwał się obóz, znacznie osłabła skłonność do oszczerczych intryg, nie mających większego wzięcia, przebudziły się krytyczne sumienia, uśpione obowiązującą apologią. Ale seanse nienawiści do PRL nadal są serwowane, nadal niewidzialna ręka wykreśla jak cenzor niewygodne nazwiska i fakty, nadal obowiązuje jedynie słuszna wersja historii - a to świadczy, że kalumniatorski system zachowuje jeszcze niemałą żywotność.

 

 

 



Amatorska ocena najnowszych przemian ekonomicznych w Polsce.     

 ~daniel , 05.03.2009 20:39
 

           Prof. Leszek Balcerowicz swymi decyzjami spowodował osiemnastomiesięczne (!) zamrożenie kursu  dolara, przy równoczesnym, sięgającym 90% rocznie (!!), bankowym oprocentowaniu kapitału złotówkowego, co pozwoliło niebieskim ptakom całego globu przywieść nad Wisłę wagony dolarów, a kilkanaście miesięcy później wywieźć znad Wisły dwa i pół raza tyle (prawie 250%!!!). Za ten wymarzony "numer" cwaniacy Wschodu i Zachodu winni solidarnie wznieść panu Balcerowiczowi pomnik o wysokości Wieży Eiffla, i to ze szczerego złota, którego ciężar byłby lichym ułamkiem ich "doli". Historia ekonomii zna niewiele finansowych "przekrętów", które miały skalę porównywalną. - Wychładzał gospodarkę podczas gdy należało ją podgrzewać. - Sprzedał polskie zloto (ponad 150 ton) kiedy było w absolutnym dołku cenowym. Polska straciła na tym ok. 2,5 mld dolarów. - Przeszedł w rozliczeniach zagranicznych z rozliczeń dolarowych na euro w momencie wprowadzenia euro, a wiec nieustabilizowanym kursie. Po tym euro spadło z $1,15 do $0,89. A wiec siła nabywcza polskiej rezerwy walutowej spadła o prawie 30%, czyli ok. 15 mld$. - Ostatnie jego posunięcia są wręcz fatalne. Przy prawie zerowej inflacji utrzymywanie stóp na tak wysokim poziomie jest czystym absurdem. W USA w podobnej sytuacji stopy spadły poniżej 2%. - Panu Balcerowiczowi pomyliły sie role jaką powinien spełniać pieniądz w gospodarce. Pieniądz ma spełniać służebna rolę względem gospodarki i rozwoju kraju a nie odwrotnie jak to sie zdaje panu Leszkowi B.Geniusz Balcerowicz zaciagnal kredy i ulokowal w obligach USA - 30 mld Dolarow!!  
Przy kursie dolara ponad 4 zl. Na ten cel wyemitowano obligacje - wiekszosc na dlugi okres o stalym procencie - 15% i wiecej. Obligacje USA byly na 1-2%  
Polska na tym stracila na przestrzeni lat ponad 100 mld USD - ukrywanych jako straty NBP.  
itd, itd, itd... I oto ten gwiazdor trząsł Polską gospodarką, co czyni ją permanentnym dłużnikiem, bez końca spłacającym długi boleśniejsze każdego roku. Za co kochają go wszyscy finansowi spekulanci tej Ziemi.  
Na początku lat 90-tych ten geniusz podniósł oprocentowanie kredytów już wziętych z 8 do 40%. Dzięki tej wspaniałej decyzji tysiące polskich firm zbankrutowało i powstało duże bezrobocie. Wkraczające na nasz rynek zachodnie firmy nie miały specjalnie z kim konkurować, ale miały za to tanią siłę roboczą, do dnia dzisiejszego zresztą wiele się w tym temacie nie zmieniło. Nic więc dziwnego ,że na zachodzie go chwalą, bo działał i działa w ich interesie, ale nikt go tam nie zatrudni, bo prywatnie uważają go za zdrajcę. Przypomnę , że Balcerowicz również maczał swoje paluchy w wyprzedaży prawie całego polskiego sektora bankowego w zachodnie ręce za 10% wartości. Wyprzedano ponad 80% polskich banków-tak własnie wygląda polityka w Polsce, więc nie dziwcie się , że tu dobrze nigdy nie będzie.  

Plan Balcerowicza  
Gdy przyjrzymy się sytuacji gospodarczej i społecznej naszego kraju po szesnastoletnim okresie tzw. transformacji ustrojowej, wyraźnie widzimy, że Polska znajduje się na kolejnym ostrym wirażu swej historii. Jaki jest bilans zysków i strat po tzw. przyspieszonej prywatyzacji (czytaj: grabieży) majątku narodowego oraz wejściu naszego kraju do Unii Europejskiej? (1, 2, 3, 4, 5)  
Istotę przemian gospodarczo-ustrojowych po 1989 roku dosyć dobrze oddaje sformułowanie "wielki przekręt". Przyczyna obecnego kryzysu gospodarczego tkwi właśnie w przekrętach, które miały miejsce w ciągu ostatnich 16 lat, gdyż w trakcie próby budowy kapitalizmu po komunizmie - w toku tzw. restrukturyzacji przemysłu po 1989 roku, prowadzonej przez ekipy rządowe różnych barw - doszło do prawie darmowej wyprzedaży większości narodowego majątku obcym inwestorom. Okres ten to bezprecedensowe w skali świata ogołocenie Narodu Polskiego z jego własności. Nie byle jaki to przekręt, w którym majątek banków i przemysłu został upłynniony za mniej więcej 10 proc. jego rzeczywistej wartości. Na taką to ogromną skalę zostało okradzione społeczeństwo, żeby zainkasować prowizje, stanowiące tylko nikły procent wartości sprywatyzowanego kapitału.  
Pozbawiona zysków (należnych już teraz zagranicznym właścicielom) państwowa gospodarka staje się kapitalistyczna, choć w kraju zostają tylko dochody z pracy, czyli płace. Z obcym kapitałem i lokalną siłą roboczą (pracą) Polska staje się krajem, który niejako musi żyć z dnia na dzień, z "gołej" pensji. Możliwości zakumulowania własnego kapitału wyłącznie w oparciu o zarobki pracownicze (ciągle wielokrotnie mniejsze niż w innych krajach UE) są nikłe. Bez właściwej polityki państwa równie małe są szanse na wyrwanie się z niefortunnej sytuacji, gdzie tylko praca jest własna.  
W kontekście tych przemian własnościowych może nasunąć się jeszcze bardziej czarny scenariusz, mianowicie, że w "niekompletnym kapitalizmie" nie chodzi już wcale o relacje poddaństwa między Polakami, właściwie bez kapitału, a innymi narodami, które ten kapitał w większości przejęły. Istotą przemian ustrojowych jest więc nie uwolnienie Narodu, ale jego zniewolenie.  
Prawdziwe skutki tych zmian w gospodarce, w jej systemie instytucji, mogą być w pełni zauważone, kiedy chora gospodarka znajdzie już wyraz w chorej polityce. Z gospodarką głównie w rękach zagranicznych można oczekiwać, że polityka też może przejść w ręce zagraniczne, gdyż bardzo trudno oderwać politykę od gospodarki. Wtedy raczej trudny do ogarnięcia fakt pozbawienia Narodu jego kapitału znajdzie już przełożenie na namacalny bieg życia politycznego. Znalazły się bowiem partie (SLD, UP, SDPL, PO, SD), które przystosują się do odmiennej rzeczywistości, wiążąc swój los z obcym kapitałem. Najłatwiej to przyjdzie tzw. liberalnym ośrodkom, których dotychczasowe działania pozwoliły obcemu kapitałowi wykluczyć z gry polski kapitał.  

Plan Balcerowicza, czyli brak planu i szans dla Polski  
Siedemnaście lat temu ogłoszono Narodowi, że cała gospodarka jest do niczego. Należy więc dokonać prywatyzacji całej gospodarki, by po sprywatyzowaniu poprzez lepsze zarządzanie sprostać panującej w kapitalizmie konkurencji. Wmawiano nam, że prywatyzowane zakłady warte są tyle, ile gotów jest zapłacić kupujący. Abstrahując od demagogii powyższego stwierdzenia, narzuca się podstawowe pytanie - do kogo została skierowana oferta sprzedaży? Przecież nie do polskiego społeczeństwa, które było i jest ubogie i nie posiada własnego kapitału. Kto więc mógł być potencjalnym nabywcą prywatyzowanych zakładów? Formalnie kapitał obcy. Rodzime "elity" też nie dysponowały odpowiednimi sumami. Okazało się jednak, że niektórzy niezbędny kapitał mogli pozyskiwać w bankach, przy przychylności "swoich", niewymagających koniecznych zabezpieczeń gwarancyjnych. Ze spłatą kredytów bywało różnie. "Wybrani przedstawiciele społeczeństwa" z tzw. układów mogli też korzystać z "okazji" wynikających z niedoskonałych przepisów, za sprawą których powstały afery: alkoholowe, tytoniowe, rublowe, FOZZ, węglowe, spółek nomenklaturowych na obrzeżach i wewnątrz państwowych (społecznych) zakładów. O tym się mówiło, pisało, ale nic ponadto. Dla ulżenia budowniczym polskiego kapitalizmu, tej awangardzie nowego systemu, doprowadzono do zapaści finansowej olbrzymią liczbę przedsiębiorstw. Jak osiągnięto ten zamierzony cel? Sposób był prymitywnie prosty. Jak doskonale pamiętamy, firmy w PRL-u nie dysponowały własnym kapitałem - bo nie można inaczej powiedzieć o skromnych środkach, umożliwiających funkcjonowanie firmy z miesiąca na miesiąc. Kiedy brakowało na wypłatę zobowiązań wobec załogi, bank udzielał niskooprocentowanego kredytu. Było to działanie rutynowe. W tej sytuacji wystarczyło dokonać blokady kredytowej, aby przedsiębiorstwo państwowe lub inną firmę, której właścicielem było państwo, występujące jednocześnie w roli ustawodawcy, doprowadzić przez to państwo do bankructwa. W okresie tzw. przemian zanotowano pierwszy przypadek w historii świata, żeby państwo (czytaj: rządząca nim, uwłaszczona na bazie zagrabionego majątku narodowego nomenklatura) celowo doprowadzało do bankructwa swoją gospodarkę. Dokonano destrukcji całej gospodarki państwa. By niczego nie pominąć w destrukcyjnym działaniu, otwarto na oścież granice. Kazano gospodarce socjalistycznej, już mocno nadwerężonej, konkurować z gospodarką kapitalistyczną, mającą ogromne doświadczenie, zaplecze, potężne wsparcie tradycji i olbrzymi kapitał własny, uzupełniony otrzymanym za bezcen kapitałem banków państw Europy Centralnej. Przypomnijmy: nasza gospodarka, zarządzana centralnie, nie dysponowała własnym kapitałem, by o innych sprawach już nie wspominać. Otwarto rynek zbytu dla towarów produkcji zachodniej, nic nie dając w zamian rodzimemu przemysłowi.  
Stało się to normą i standardem polskich przemian ustrojowych, rozpoczętych przez ekipę Unii Wolności (Tadeusz Mazowiecki, Leszek Balcerowicz, Janusz Lewandowski) i kontynuowanych przez towarzyszy z SLD i UP w ramach układu pookrągłostołowego.  

Oficjalne założenia tzw. planu Balcerowicza były skoncentrowane zasadniczo na trzech parytetach:  
1) zdławienie inflacji,  
2) wprowadzenie wewnętrznej wymienialności polskiej waluty,  
3) wprowadzenie praw rynkowych w gospodarce.  
Aby zrealizować powyższe założenia, wprowadzono trzy czynniki:  
a) lichwiarskie stopy procentowe w bankach,  
b) wewnętrzną wymienialność złotego,  
c) liberalizację przepisów celnych, które zgodnie z założeniami praw rynkowych miały samoczynnie pobudzać polską gospodarkę, od wielu lat, między innymi na skutek stanu wojennego, będącą w stanie recesji. Miała zadziałać niewidzialna moc praw rynkowych i pobudzić gospodarkę do wzrostu i konkurencyjności.  
Ten plan zaczął realizować rząd, który będąc w imieniu Narodu zastępczym właścicielem gospodarki, miał najświętszy obowiązek zadbać o powodzenie i stan posiadania państwa i wszystkich jego obywateli. Jaki mógł być efekt takiego planu - przy szczególnej specyfice polskiej gospodarki, osadzonej przez ostatnie dziesięciolecia w strukturach RWPG i kierującej swój produkt przede wszystkim do wschodniego sąsiada, który także stał się bankrutem i mógł płacić rublową makulaturą - można było przewidzieć.  
Bankructwo gospodarki  
Jak wiemy, na początku przemian nie zbankrutowała cała gospodarka. Egzystencję mogli zachować: energetyka, przemysł paliwowy, eksporterzy surowców posiadających wcześniej przetarte rynki zbytu (miedź, siarka). Katastrofa dotknęła całe gałęzie przemysłu, takie jak:  
- przemysł metalowy,  
- przemysł zbrojeniowy,  
- przemysł pracujący na potrzeby budownictwa (fabryki domów, cementownie),  
- prawie 100 proc. PGR i RSP,  
- większość przemysłu  
rolno-spożywczego,  
- górnictwo,  
- hutnictwo,  
- przemysł stoczniowy,  
- marynarka handlowa  
i rybołówstwo,  
- przemysł tekstylny.  
Wiele zakładów, dokonując ogromnego wysiłku, obroniło się w pierwszej fazie przemian, ale podupadło w dalszej kolejności bądź też boryka się z trudnościami do dzisiaj.  
Komu i czemu miał służyć tzw. plan Balcerowicza? Rozumując logicznie, kiedy rząd wprowadza plan, powinien on służyć państwu i społeczeństwu. Wynika to z ustaw zasadniczych, którym rząd jest podporządkowany. W państwie prawa rząd nie jest oderwaną grupą ludzi i ekspertów, która może w sposób dowolny i sobie tylko znanymi metodami realizować cele, świadome jedynie ugrupowaniu politycznemu, z którego się wywodzi.  

Cele programu gospodarczego i metody sprawowania władzy powinny zostać ściśle określone i muszą być podporządkowane dobru państwa i Narodu. Czy tak było w przypadku tzw. planu Balcerowicza, który realizowały bez zasadniczych zmian wszystkie następne ekipy rządowe z pominięciem rządu Jana Olszewskiego, który:  
1) wstrzymał tempo patologicznej prywatyzacji,  
2) powołał policję celną,  
3) czynił starania w sprawie powołania Prokuratorii Generalnej (instytucji chroniącej interes państwa w procesach prywatyzacyjnych).  
Wprowadzając powyższe zmiany do niedopracowanego i szkodzącego Polsce planu, który był realizowany przez poprzednie ekipy (Mazowieckiego i Bieleckiego), rząd Olszewskiego stał się zagrożeniem dla porozumień Okrągłego Stołu i został w dramatycznych okolicznościach obalony.  
Pretekstem do obalenia rządu Olszewskiego stało się wykonanie uchwały sejmowej (paradoksalnie!) dotyczącej lustracji, przed którą - jak dowiodło życie - nie można było uciec. Rząd premiera Olszewskiego był dotąd jedynym rządem, który miał dodatni bilans w handlu zagranicznym i deficyt mniejszy od planowanego.  

Szkolne błędy czy zamierzone działanie?  
Z dostępnych danych wynika, że już w okresie stowarzyszeniowym z UE straciliśmy więcej majątku niż w wojnie z Hitlerem. Oblicza się, że straty Polski w wyniku niemieckiej agresji z lat 1939-1945 wynosiły około 500 mld USD (można przyjąć, że przejęte przez ZSRS polskie ziemie z istniejącym na nich majątkiem stanowią stratę porównywalną). W wyniku akcesji do UE Polska straciła (wg różnych źródeł) od 600 mld USD do 2 bln USD. W wyniku akcesji do UE i spłat długów w latach 2004-2006 Polska ponosi straty w wysokości ok. 80 mld USD rocznie (4). Trudno pojąć ekonomiczny sens tego stowarzyszenia i akcesji do UE - komu rzeczywiście ma on przysporzyć korzyści? Czy możemy głosić poglądy, że obcy kapitał odbuduje nam gospodarkę? Taką okazję w stosunku do Europy Centralnej miały kraje Europy Zachodniej w ciągu ostatnich 16 lat. Przecież w okresie powojennym (w latach 1948-1952) kraje te same korzystały z programu odbudowy Europy (w ramach programu USA, tzw. planu Marshalla, ogólna suma pomocy w towarach i kredytach wynosiła w całym okresie pomocy 16,4 mld USD, co współcześnie odpowiada kwocie kilkuset miliardów dolarów). Obecnie o akcesji do UE wiemy, że w latach 2004-2006 Polska otrzymała 3,4 proc. wszystkich unijnych pieniędzy obiecanych naszemu krajowi (przemówienie premiera K. Marcinkiewicza w Sejmie RP w styczniu 2006 r.). Pamiętamy euforię premiera Marcinkiewicza po obietnicy przyznania przez UE wirtualnej kwoty 60 mld euro, rozłożonej na okres 7 lat. Pan premier nie wiedział tylko, że według unijnych ustaleń Polska w ciągu 15 lat musi zainwestować w ochronę środowiska 47 mld euro, tzn. 3,13 mld euro rocznie (punkt 5. traktatu unijnego), a obok regularnych rocznych składek członkowskich w wysokości 1,58 mld euro od 1998 r. płacimy już 0,41 mld euro na badania naukowe, 0,91 mld euro na ochronę granicy wschodniej, 0,96 mld euro do instytucji bankowych UE.  
Sumując powyższe kwoty, otrzymamy 6,99 mld euro (około 33,2 mld zł) płatności polskich do UE (wpłaty odbywają się w miesięcznych ratach w walucie).  
Jak już wcześniej wspomniano, potencjał naszej gospodarki nie był imponujący, za co bez wątpienia ponoszą odpowiedzialność przywódcy PRL. W 1981 roku towarzysz Jaruzelski zafundował Polsce dodatkowo 8 lat absolutnego paraliżu gospodarczego. Spadek otrzymany po komunistach w 1989 roku nie był imponujący, ale też nie pozostał bez znaczenia. Posiadał wymierną, konkretną wartość. W pewnych branżach funkcjonowały nowoczesne zakłady. Decydenci w 1989 roku - Balcerowicz i cały rząd Mazowieckiego - mieli święty obowiązek zadbać o polski interes narodowy. Ta dbałość miała się objawiać decyzjami, które umożliwiłyby dźwignięcie gospodarki na wyższy poziom technologiczny, a jednocześnie pomnożenie wartości i prestiżu polskiego przemysłu. Zadbano pieczołowicie o coś wręcz przeciwnego. Nasuwa się w tym momencie pytanie, kto był faktycznym autorem tzw. planu Balcerowicza, komu miał on służyć i jak określić decydentów, którzy ten plan realizowali.  
Rząd Mazowieckiego był zobowiązany zapewnić odpowiednie warunki rozwoju naszej gospodarce na początku przemian, ponieważ konstytucyjnie za nią odpowiadał i z mandatu społeczeństwa pełnił obowiązki zastępczego właściciela.  

Czy rząd Mazowieckiego i Balcerowicza:  
- umożliwił wyjście polskiej gospodarki z zapaści?  
- określił strategiczne kierunki rozwoju?  
- zadbał o prawidłowy rozwój polskich gospodarstw rolnych?  
- zadbał o rozwój tworzącej się polskiej przedsiębiorczości?  
- stworzył właściwy Urząd Skarbu Państwa i dokonał uczciwej wyceny majątku narodowego przeznaczonego do prywatyzacji?  
- zadbał o prawidłowy rozwój rodzimego handlu?  
- zadbał o prawidłowy rozwój edukacji?  
- zadbał o prawidłowe i sprawiedliwe rozliczenie odpowiedzialnych za stan naszej gospodarki po 45 latach PRL?  
Nie, nie zadbał! Tych pytań można by postawić więcej. Cóż więc otrzymaliśmy w 1990 roku w nagrodę za pokojowe przejście z "demokracji socjalistycznej" do demokracji niesocjalistycznej? Otóż w nagrodę otrzymaliśmy terapię "szokową", czyli tzw. plan Balcerowicza. Plan, który z założenia polegał na braku jakiegokolwiek planu dla Polski. Przygotowano za to plan dla swoich, polegający na przejęciu przez nich majątku narodowego.  
Miejmy odwagę powiedzieć prawdę, że plan Balcerowicza był i pozostaje antyplanem dla Polski. Jest to prawda gorzka i bolesna. Polskie społeczeństwo miało prawo oczekiwać, że jego sprawy w chwili powrotu naszego państwa do normalności nie zostaną pominięte, co więcej - będą uwzględnione jako pierwszoplanowe. A co otrzymaliśmy za 45 lat dominacji sowieckiej i komunistycznych rządów, cywilizacyjnej zapaści, kłamstw, arogancji i bezczelności komunistycznej władzy, mordowania, prześladowania, szkalowania i potępiania tych, którzy walczyli za wolną i suwerenną Polskę?! Polska otrzymała plan Balcerowicza, czyli brak planu i szans dla naszej Ojczyzny!  






Bożek rynku             „Tygodnik Solidarność” nr 9, z 27 lutego 2009

Z ekonomistą JERZYM ŻYŻYŃSKIM, profesorem Wydziału Zarządzania UW, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz

Kłopoty z bożkiem rynku

– Wciąż o nim słyszymy i czytamy. Skąd się wziął obecny kryzys finansowy, jakie są jego przyczyny?

 

– Zaburzenia w światowym systemie finansowym, które wbrew uspokajającym głosom naszej ekipy rządzącej nie mogły ominąć i Polski, mają swoje przyczyny bezpośrednie, ale mają też powody strukturalne. Zaczęło się od załamania rynku finansowego w Stanach Zjednoczonych…

 

– …które jednak szybko rozprzestrzeniło się na cały świat.

 

– Masowe zaleganie Amerykanów ze spłatą kredytów hipotecznych, nadmierna podaż i spadek wartości budowanych domów, kłopoty instytucji, które tych kredytów udzielały, wreszcie upadek kilku banków, który podkopał zaufanie do systemu finansowego – wszystko to zostało już dość dobrze opisane.

 

– W jaki sposób nietrafione kredyty hipoteczne w USA zdołały zagrozić finansowej stabilności świata?

 

– Przyczyną obecnego kryzysu, który może najbardziej przejawia się w powszechnym braku zaufania, nie są wcale nietrafione kredyty, bo tego w działalności bankowej nie sposób uniknąć. Nie, bezpośrednią przyczyną obecnego kryzysu było odejście od starej zdrowej zasady, że pieniądze pożycza się tylko ludziom, którzy dysponują tzw. zdolnością kredytową.

 

– To znaczy komu?

 

– Temu, kto nadwyżkę uzyskiwanych dochodów może przeznaczyć na obsługę kredytu. W przypadku osoby pracującej o jej zdolności kredytowej decyduje więc odpowiednio wysoki poziom dochodów oraz gwarancja zatrudnienia. Gdy dla zwiększenia liczby możliwych kredytobiorców zrezygnowano z tej zasady, a kryterium udzielania kredytów stał się zastaw hipoteczny, furtka do obecnego kryzysu została otwarta.

 

– Dlaczego? Przecież wartość domu jest zwykle większa niż środki zainwestowane w jego budowę.

 

– Pod warunkiem, że trwa koniunktura i popyt na nieruchomości nadąża za podażą. Ale gdy w ramach globalizacji produkcję przenoszono ze Stanów do Meksyku
i Chin, a np. przygotowanie softwaru dla informatycznych gigantów zlecano gorzej opłacanym programistom z Indii czy Polski, część Amerykanów straciła pracę, a część zbiedniała, tracąc zdolność kredytową. Ludzie przestali spłacać pożyczki, do tego doszedł wzrost stóp procentowych. Ceny nieruchomości spadły, więc rynkowa wartość przejętych za długi domów nie rekompensowała już bankom utraconych środków.
I zaczął się kryzys.

 

– To znaczy, że popełniono błąd.

 

– Tak, opierając system na nierealistycznym założeniu, że wszystkie wskaźniki, m. in. ceny domów, będą stale rosły. Ale ten rodzaj myślenia nie jest wyłącznie specjalnością amerykańską. Podobnie nieuzasadniony optymizm przejawiali twórcy kapitałowego systemu emerytalnego w Polsce. Gdy jako pracownik sejmowego
biura ekspertyz sygnalizowałem wtedy realną możliwość utraty wartości części gromadzonego na kontach kapitału, traktowano mnie jak zwykłego defetystę.

 

– Dlaczego pracownicy amerykańskich instytucji finansowych proponowali kredyty osobom, których na to nie stać?

 

– W wyniku dynamiki systemu finansowego oraz wzrostu bogactwa wąskiej grupy menadżerów i właścicieli kapitału, na rynku pojawiły się duże ilości wolnych środków, które trzeba było gdzieś zainwestować, więc obniżono rygory przyznawania kredytów. Zaczęto też szukać innych, niestosowanych dotąd form inwestowania na rynku papierów wartościowych, a zwłaszcza finansowych instrumentów pochodnych, nieraz wręcz egzotycznych.

 

– Jak doszło do prymatu spekulacji nad gospodarką?

 

Odpowiada za to przede wszystkim zmiana sposobu pojmowania roli państwa
i pieniądza w gospodarce. Odejście od ekonomicznych poglądów Johna Maynarda Keynesa, który podkreślał znaczenie interwencjonizmu państwowego oraz regulacyjną funkcję popytu, otworzyło drogę tzw. rewolucji neoliberalnej. Zmieniła się teoria
i praktyka gospodarowania.

 

– Skąd przyszedł impuls do zmiany?

 

– Zainspirowały ją koncepcje Friedricha von Hayeka, który podkreślał znaczenie nieskrępowanej wolności gospodarczej, oraz Miltona Friedmana, który upowszechniał monetaryzm, wsparty na przekonaniu o niezależności sfery pieniężnej od procesów realnego gospodarowania, oraz tzw. ekonomię podaży. Ale co znamienne, pierwszym propagatorem „nowej ekonomii”, która zakwestionowała słynny New Deal, oparty na modelu Keynesa, był neokonserwatysta Irving Kristol, z wykształcenia filozof i socjolog.

 

– Czym ta „nowa ekonomia” miała się różnić od roosveltowskiego
New Dealu?

 

– Jej kształt wynikał wprost z zanegowania roli popytu i położenia nacisku na działania propodażowe. Absolutny prymat przedsiębiorcy. Minimalizacja podatków. Minimalizacja państwa. Prywatyzacja nawet tych sfer działalności, które dotąd stanowiły domenę państwową. Deregulacja. Uelastycznienie rynku pracy, czyli w istocie obniżka płac. A wszystko po to, by urzeczywistnić świat bez inflacji, który stał się idolem monetarystów.

 

– Dla wielu współczesnych te postulaty brzmią racjonalnie
i atrakcyjnie...

 

– …ale są całkowicie nierealistyczne, gdyż podaż ma sens o tyle, o ile istnieje
na nią popyt. A przedsiębiorca, nawet przy najniższych podatkach, zminimalizowanych kosztach pracy oraz najdalej idących ułatwieniach, nie będzie wytwarzał produktów,
na które nie ma zbytu. Dlatego tak ważna jest koniunktura gospodarcza, która zależy od popytu, popyt zaś od tego, ile zarabiają zwykli pracownicy – oni tworzą konsumencką masę, od której zależy byt przedsiębiorców.

 

– Sukcesy gospodarcze Wielkiej Brytanii pod rządami premier Margaret Thatcher czy tzw. reaganomiki w USA wydawały się jednak zachęcające. Zwłaszcza z naszej ówczesnej perspektywy.

 

– Jednak dziś widać już długofalowe skutki gospodarowania opartego na zasadach neoliberalizmu. Przede wszystkim, nastąpił gwałtowny wzrost nierówności w podziale dochodów. Dobrze pokazuje to tzw. współczynnik Giniego, który w latach 60. ustabilizował się na poziomie ok. 39 proc., po czym za prezydentury Ronalda Reagana zaczął systematycznie rosnąć, by u progu XXI wieku osiągnąć poziom wyższy niż
w dobie Wielkiego Kryzysu z lat 30.

 

– Czy to oznacza, że jedni Amerykanie bogacą się znacznie szybciej
niż inni?

 

– Niestety, jest gorzej. Gdy wartości tego wskaźnika sięgają 46-7 proc., jak to się dzieje w kilku ostatnich latach, to znaczy, że majątki bogatych wciąż szybko rosną, lecz wiele amerykańskich rodzin realnie ubożeje, choć oczywiście nominalnie wszystkie parametry idą w górę.

 

– Czy to specyfika modelu amerykańskiego?

 

– Wzrost dysproporcji w podziale dochodów, którego nieuchronnym rezultatem jest majątkowe rozwarstwienie społeczeństwa, można zaobserwować
we wszystkich krajach, w których udało się spopularyzować tezy „nowej ekonomii”.

 

– Co umożliwiło tak niewspółmierny podział dochodów
w społeczeństwach deklarujących przywiązanie do egalitaryzmu?

 

– Po pierwsze, reforma podatków, która znacznie zredukowała skalę progresji podatkowej, przesuwając punkt ciężkości na podatki pośrednie. W USA za Kennedy’ego najwyższy próg podatkowy sięgał 80 proc., w dekadę później obniżono jego wartość o 10 punktów procentowych, w latach 80. zeszłego systematycznie malał, osiągając w 1990 pułap zaledwie 33 proc. Po roku 2000 wielkość najwyższej stopy podatkowej w Stanach waha się w przedziale 35 – 40 proc.

 

– A w innych krajach?

 

– Tam było podobnie. Weźmy rok 1979: Szwecja – 87 proc., Wielka Brytania
– 83, Belgia – 76, Kanada – 58. Stopy były bardzo wysokie, potem obniżano je dość radykalnie, nieraz zresztą, podobnie jak w USA, wycofywano się ze zbyt gwałtownych redukcji, by wreszcie ustabilizować ich wielkość na poziomie 40 – 50 proc.

 

– Dość powszechnie narzekano wtedy na te wysokie stopy.

 

– I to jest właśnie dziwne, ponieważ jak dowodził tego wybitny amerykański ekonomista Lester Thurow, tylko niespełna 7 proc. najbogatszych płaciło maksymalny wymiar podatku. Zdecydowana większość z nich mieściła się w przedziale do 30 proc.

 

– To było możliwe?

 

– Tak, bo z zasadą progresji podatkowej wiązał się system ulg podatkowych. Progresja bez ulg nie ma sensu. Nie idzie przecież o to, żeby ludzie o wysokich dochodach płacili ogromne podatki dla jakiejś socjalistycznej zasady głoszącej, że bogatemu trzeba zabrać, lecz o przekierowanie niepotrzebnych im bezpośrednio nadwyżek finansowych z powrotem do gospodarki. Co więcej, wysokie stawki podatkowe nieraz skłaniały właścicieli firm do podwyżki płac, bo chyba lepiej wzmóc motywację pracowników niż wpłacić pieniądze do fiskusa. Progresja zapobiegała też poniekąd przeznaczaniu nadmiernej części dochodów na konsumpcję osobistą.

 

– Ale konsumpcja luksusowa również tworzy rynek i zapewnia dodatkowe miejsca pracy.

 

– Nikt przytomny nie kwestionuje bogactwa wielkich właścicieli ani ich prawa
do luksusu. Idzie raczej o kastę menedżerów, tych z górnej półki, którzy jedynie zarządzając cudzym majątkiem, osiągają ogromne dochody. Problem tkwi nie tylko
w braku jakiejkolwiek korelacji honorariów nowego menedżmentu z realną wartością włożonej przez nich pracy, ale i w tym, że horrendalne, nieraz kilkuset milionowe dochody w skali roku, znacząco ograniczają możliwość podniesienia zarobków pracowniczych. Cudów nie ma. Przepływ znacznej części dochodu narodowego
do wąskiej grupy kierowniczej odbywa się kosztem reszty pracowników.

 

– Mimo to pracodawcy w Polsce wciąż wypominają pracownikom postawę roszczeniową.

 

– To demagogia, wynikająca ze złej woli albo ignorancji. Dziś w Polsce raczej pracownicy mieliby powody do narzekań. Wystarczy porównać udział w PKB kosztów związanych z zatrudnieniem. W przodującej Szwajcarii od dekady przekracza on 62 proc., w USA obniżył się z 60 do niespełna 57 proc. Niewiele niższy jest w Kanadzie, Szwecji czy Wielkiej Brytanii, podczas gdy Polska ze wskaźnikiem 35, 2 proc. (w 2007) zajmuje 40 miejsce, wyprzedzając jedynie Bułgarię, Meksyk i Turcję. A jeszcze 10 lat wcześniej wynosił on u nas 44, 2 proc.

 

– Czyli w rękach polskich obywateli zostaje dziś zaledwie trzecia część wytworzonego dochodu…

 

– …a jednocześnie państwo pod rządami liberałów próbuje się wycofać ze swoich powinności, gdzie się tylko da. Zgoda, że najlepiej samemu zadbać o potrzeby własne i swoich najbliższych, ale do tego potrzebne są środki, których państwo skąpi nam coraz bardziej. Bez nadwyżek dochodów ponad koszty utrzymania nie ma mowy
o oszczędnościach, o zabezpieczeniu się na przyszłość

 

– Zbyt potulnie daliśmy sobie zaimplementować neoliberalizm?

 

– Zbijanie kosztów pracy i tzw. uelastycznianie rynku pracy, obok dumpingu socjalnego, który jest pochodną globalizacji, pogłębiły jeszcze skutki rosnących nierówności płacowych. Osłabiły też dotychczasową, tradycyjnie ważną pozycję związków zawodowych.

 

– Więc protestów pracowniczych nie będzie?

 

– Na razie, proces ubożenia robotników i klasy średniej jest łagodzony wzrostem taniego importu podstawowych dóbr konsumpcyjnych z krajów azjatyckich, głównie z Chin. Ale nie brak innych zagrożeń, spowodowanych błędami doktrynerów „nowej ekonomii”, którzy w imię zrównoważonego budżetu chcą są zwolnić państwo
z podstawowych obowiązków w sektorze publicznym, takich jak edukacja, ochrona zdrowia czy ubezpieczenia społeczne.

 

– Solidarność postuluje ochronę miejsc pracy i stymulację popytu wewnętrznego, przez zwiększenie siły nabywczej pracowników. Czy to
dobra recepta na kryzys?

 

– Trudno o lepszą. W sytuacji kryzysowej rząd powinien wydawać pieniądze, żeby wzmóc popyt. Należy tylko ograniczać wydatki na dobra importowane, po to
by kupować więcej dóbr krajowych. Warto rozbudowywać infrastrukturę, inwestować w drogi, w służbę zdrowia, szkolnictwo wyższe, naukę. Tutaj oszczędności działałyby niszcząco na nasze perspektywy rozwojowe i na miejsce Polski w Unii Europejskiej.

 

– Tymczasem premier Tusk i minister Rostowski mówią głównie
o cięciach budżetowych.

 

– Podczas kryzysu sięgamy do rezerw, gdy trzeba pożyczamy. Cały świat tak postępuje. Owszem, warto zracjonalizować wydatki osobiste, ale państwu oszczędzać nie wolno. Liberałowie, którzy troszczą się tylko o deficyt budżetowy, zapominają
o tym, że każdy wydatek państwa jest czyimś dochodem. Gdy państwo nie wydaje,
to ktoś nie zarabia, a więc potem nie wydaje i z kolei nie zarabia ktoś inny… I tak dalej. Stłumiony w ten sposób popyt staje się odwrotnością procesu, który nazywamy rozwojem gospodarczym.

 

– Przyzwyczajono nas, że deficyt budżetowy, fiskalizm, polityka gospodarcza państwa, wreszcie inflacja stanowią rodzaj ekonomicznej dżumy.

 

– To mantra liberałów. Parametry, przy których gospodarka państwa i jego system finansowy funkcjonują optymalnie, da się wyliczyć. Pięcioprocentowy wzrost PKB pozwala na bezpieczny deficyt na poziomie 3 proc.

 

– Czuję swąd herezji.

 

– Gospodarka potrzebuje swobody. Jednak oddając bożkowi rynku to,
czego potrzebuje dla swego rozwoju, nie zapominajmy o cesarzu, którym jest
sektor publiczny.

 

– A euro?

 

– Tak, lecz przy mocniejszej złotówce. Wejście do strefy euro przy słabym złotym utrwaliłoby tylko niski status naszych dochodów osobistych, czyniąc nas pariasami Europy.   

                                                                      ...

 




 

 

 

 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 15 odwiedzający  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja